Kilka myśli Włóczykija po 100 dniach w Estonii
Wielu ludzi powie, że po co liczyć dni w podróży, sprawdzać rocznice, miesięcznice, podsumowywać rok itd. Być może to i tak nie ma znaczenia, ale każda okrągła liczba jest zawsze dobrą okazją do zebrania refleksji z minionego czasu. Właśnie odeszło w przeszłość pierwsze 100 dni odkąd wyjechałem z Polski na północ. Co się ze mną stało przez ten czas, przeczytajcie.
Ludzie
Nie ma co ukrywać, Estończycy to nie Słowianie. Wolontariat EVS uczy cierpliwości i tolerancji wobec każdego napotkanego człowieka. Minimalizm w reakcjach, brak emocji, spokój, cisza. Kiedy w głowie sobie zmienisz mechanizm to okazuje się, że estońska mentalność jest trochę inna, ale nie jest na tyle trudna, by się do niej nie przyzwyczaić. W pracy jestem rodzynkiem. Jedyny obcokrajowiec i dziesiątki Estończyków - dzieci, młodzieży, dorosłych pracowników. Takie położenie zmusza do szybkiej aklimatyzacji w nowym środowisko. Przez 100 dni to się właśnie stało. Chociaż czasem ma się dość, chciałoby "nagadać się" z kimś po polsku, ale wiem, że w Polsce miałbym odwrotnie, by "nagadać się" z kimś w jakimś obcym języku. Tak po prostu bywa.
Viljandi
To miasto szokuje jak na swoje 17 tysięcy mieszkańców. Tu jest wszystko i jest co robić, a jednocześnie jest na tyle małe, że czujesz się przytulnie, w markecie jesteś rozpoznawany przez panie kasjerki, spotykasz znajomych na ulicy, wszędzie idziesz piechotą, a za rogiem masz widok na jezioro, lasy i ruiny średniowiecznego zamku. To miasto stało się moim drugim domem, takim moim "Nowym Sączem w Estonii". Wszystkim znajomym wolontariuszom EVS opowiadam jakie to piękne miejsce i zapraszam do siebie każdego możliwego człowieka. Stałem się swoistym lokalnym patriotą i będę chwalił to miasteczko. Po 100 dniach mieszkania tutaj mam już "efekt domu" - że niekiedy po szalonym weekendzie chciałbym po prostu wrócić tutaj, do swojego mieszkania i poczuć się jak w domu. Tak działa na człowieka Viljandi.
Język
Nie jest łatwo. Tutaj chyba miałem najwięcej oczekiwań, które zderzyły się z rzeczywistością. Wyobrażałem sobie, że słuchanie estońskiej muzyki dwa miesiące przed wyjazdem pomoże mi w przyzwyczajeniu się do tego języka. Byłem w błędzie. Nawet w Albanii było łatwo z asymilacją języka, który przynajmniej brzmiał cokolwiek podobnie. Estoński tego nie ma, zszokował od pierwszego dnia swoim brzmieniem, melodią i tym, że na "chłopski rozum" nie zrozumiesz nawet co jest co w lokalnym markecie. (Słynną już jest historia, jak to zamiast kotletów mielonych w markecie kupiłem placki ziemniaczane - cóż, przynajmniej były dobre!) Rozczarowań nie było końca. Rosyjski może wchłaniał mi się szybko, ale dlatego, że podobny do polskiego, ale estoński wchłania się powoli. Niebawem zakończę kurs językowy, ale 35 godzin zajęć pozwalają na opanowanie języka w takim stopniu, że pogadam tylko o tym, że "ładną mamy dzisiaj pogodę". Chociaż po 100 dniach nauczyłem się, że każdy mały sukces językowy jest wielkim w gruncie rzeczy. No i pytanie całej Polski: po co ci znać coś więcej w tym języku? Ano po to, aby być może związać się z tym krajem na dłużej, niekoniecznie mieszkając tu, ale odwiedzając go systematycznie, przyjeżdżając w związku z pracą lub po prosto uczyć go innych. Po 100 dniach potrafię prowadzić lekcje angielskiego i rosyjskiego dla dzieci posiłkując się estońskim, więc chyba źle nie jest.
Jedzenie
Jestem miłośnikiem jedzenia i picia w pełnym tego słowa znaczeniu. Estońskie jedzenie i to, co znajdę w sklepach odpowiada w większości moim potrzebom. Jednak czasem zatęsknię za niektórymi smaczkami z Polski. Przede wszystkim na początku muszę wspomnieć, że w estońskich marketach co trzeci produkt jest polskiej produkcji: zupki chińskie, polska chemia, kosmetyki, kremy, polskie masło, herbata, kawa Inka (!!!), polski cukier, papier toaletowy, chusteczki higieniczne i wódka Sobieski. Można się poczuć domowo, czyż nie? Dodam, że polskie produkty walczą z rosyjskimi o miano najtańszych. W takim razie co estońskiego mogę zjeść? Produktów mlecznych jest tutaj od groma, dziesiątki słodkich i różnorakich deserów twarogowych, mleko, śmietano-kefir (est. Hapukoor) czy słynne Kohuke, które jest najlepszą przegryzką, kiedy umieram z głodu (twarogowy batonik oblany czekoladą, tani, mały, ale treściwy). Estoński ciemny chleb jest najlepszą przyjemnością, jaką na śniadanie mogę sobie zafundować. Jest on świeży, aromatyczny, z ziarnami. Takie pieczywo lubię. Natomiast bardzo mi brakuje polskiej kiełbasy i wędlin. Marketowe lodówki wypełnione tymi niezbyt przystojnymi pasztetowymi, mortadelami, czy mięsem mielonym nie zachęcają do częstej konsumpcji. Na szczęście salami jest przyzwoitej jakości i czuję, że nie jem plastiku. Wybaczcie Estończycy, ale nie produkujecie dobrych produktów mięsnych. Prędzej zostanę wegetarianinem, niż będę smakować się w Waszych frakfurterkach czy innych serdelkach.
Drogi Czytelniku, często nie chodzę tutaj do restauracji czy kawiarni, ponieważ finanse mam szczupłe. Ale kilka miejsc odwiedzam mniej lub bardziej regularnie i wiem, że o dobrą kawę w Estonii trudno, ale wizyta w Roheline Maja w Viljandi ratuje honor tego kraju. Kawa ze świeżo prażonych ziaren kawy z Hondurasu - brzmi smacznie, nie? W restauracjach natomiast zjecie od groma zup, które również spotkacie w Rosji (borš czy seljanka), a na drugie danie pierogi (vareniikid), pielmieni (pelmeenid), kotletów spory wybór i różnych dań mięsnych, makarony, ryże i kasze. Skoro w Estonii zjem jak w Polsce, to po co przepłacać? Po 100 dniach taki nasuwa mi się wniosek.
Roheline Maja - kwintesencja estońskiego klimatu w kawiarnianym stylu |
Wolontariat EVS
Chyba Unia Europejska ma to do siebie, że uwielbia tworzyć dokumenty dokumentów, formularze, ankiety, wysyłać maile i organizować treningi, które czasem wiele nie wnoszą poza tym, że spotkasz nowych ludzi, którzy tak jak Ty - są wolontariuszami EVS w Estonii. Tak wygląda rzeczywistość "iwijesa". Mam szczęście zaś do swojego projektu w centrum młodzieżowym w Viljandi. Jestem względnie samodzielny i autonomiczny, nikt nie sprawdza moich urlopów i godzin pracy, więc mogę czasem wyjechać na dłużej. Mam swobodę działania, jeśli tylko to, co robię, służy mnie lub centrum młodzieżowemu. Chociaż zdarzają się dni, kiedy więcej siedzę za biurkiem, pilnuję deadlinów, sprawdzam tony mailów, wypełniam tabelki, pisze raporty i czuję się jak w CapGemini w Krakowie (żebym chociaż tyle pieniędzy dostawał :-P), to nie mogę narzekać, bo po 100 dniach czuję, że każde zajęcie uczy mnie czegoś nowego na przyszłość. EVS to też najlepsze doświadczenie na poznanie całego spektrum ludzi. Uczę się być tolerancyjny i miły wobec skrajnych introwertyków, ekstrawertyków, gaduł, niemów, osób apodyktycznych i wobec tzw. "sierot evs-owych". Wszyscy oni tylko dokładają małą cegiełkę do mądrzejszego mnie. Wiecie, jakie to dobre uczucie, kiedy sobie to uświadomicie?
Podróże
EVS wiąże się nieodłącznie z podróżowaniem. Tym się różni EVS od Erasmusa, że wolontariusze żeby utrzymywać ze sobą kontakt muszą siebie wzajemnie odwiedzać w różnych stronach kraju, a "erasmusi" tworzą swoją wspólnotę na miejscu, na danej uczelni. Nadal nie zobaczyłem całego kraju, zostawiam sobie niektóre perełki na te pory roku, kiedy dane miejsce wygląda najlepiej. Estońskie wyspy na wiosnę. Pärnu latem, kiedy będzie ciepła woda i plaża pełna ludzi. Otepää - to natomiast zimą, aby poczuć klimat naszego Zakopanego. Jeszcze jezioro Peipsi, czy Narva (rosyjskojęzyczna "metropolia" na wschodzie) między wierszami kiedyś. Przy tylu możliwościach podróży oraz przy tylu weekendach także filozofia podróżowania się zmienia. Częściej jeżdżę do ludzi, znajomych, na spotkania niż z czystej chęci poczucia wiatru we włosach i adrenaliny. Po prostu po pewnym czasie to nudzi i doceniłem, że ludzie są najważniejszą wartością. I zdradzę jeszcze jeden sekret - w styczniu razem z Szymonem Podróżnikiem i Szpakiem jedziemy zdobywać Finlandię zimą!
W tylu miejscach byłem w ciągu 100 dni. |
Życie emigranta
Trochę nad wyrost, ale nazywam siebie emigrantem. Przynajmniej na jakiś czas. Mój Dom aktualnie jest tutaj. Po 100 dniach chyba zaczyna pojawiać się tęsknota za Ojczyzną, za starym życiem, ma się w głowie myśli typu: "okej, już się wybawiłeś, poznałeś kraj, kulturę, zwiedziłeś sporo, a teraz wracaj do domu, bo robota czeka". Ale moment! Nigdzie jeszcze nie wracam, dopiero wszystko się zaczęło. Moja praca jest tutaj, moje pieniądze są tutaj, moje aktualnie życie towarzyskie jest tutaj. Teraz to czuję i widzę. Czasem bywa trudno, czasem nadzwyczaj łatwo i przyjemnie. Wielu podróżników, blogerów, znajomych emigrantów zwraca uwagę na fakt, że obecnie gdzie się nie pojedzie zagranicę w Europie to wpada się na Polaków, że jesteśmy wszędzie. Niestety, nie w Estonii. Polonia jest tutaj malutka, w większości w podeszłym wieku, ale dziarska i uśmiechnięta. Z niektórymi czasami się spotykam i rozmawiamy jak ci, którzy tak naprawdę przez przypadek trafili do Estonii, zakochali się i już tutaj zostali. Takie spotkania ocieplają to wyobcowanie i uczucie, że jestem jakoby jedynym Polakiem w tym kraju. Nigdy nie jest źle, zależy jak sobie z tym poradzimy.
Przyszłość
Są takie typy ludzi, którzy czasami planują za dużo, tylko po to aby poczuć się bezpiecznie i z jakimś widokiem na horyzoncie. Tak jest czasami tutaj ze mną. Szok pierwszych dni minął, pierwsze kryzysy i załamania za mną, i teraz zwyczajnie przelatują mi dni za dniem, tydzień za tygodniem, listopad dla mnie był jak mrugnięcie okiem. Byle do Nowego Roku, a potem z górki - tak myślę. Ale chwila, potem wiosna, lato i koniec. Co potem? Estonia, czy Polska? Wracać do geologii (w końcu takie wykształcenie i nie żałuję go), czy rozwijać się w pracy z młodzieżą? W jaki sposób wykorzystać moją znajomość języków? (Teraz nie pozwolę by mój biegły rosyjski zmarnował się tak samo jak niegdyś biegły niemiecki!) Chociaż to dopiero 100 dni, ale powoli zaczynam obserwować samego siebie - za kim i za czym tęsknię, czego mi brakuje, jakie moje umiejętności więcej wniosą do świata, w czym łatwiej znaleźć pracę. Czasami mam już gotowy plan na życie, potem idę spać i rano pusta głowa. Może lepiej nie planować? Może lepiej dać się prowadzić splotowi wydarzeń? W taki sposób przecież tutaj się znalazłem, w podobny sposób poznałem rosyjski i zakochałem się we Wschodzie, w podobny sposób stało się wiele innych rzeczy w życiu. Może to jest ta recepta na przyszłość? Odpowiedź należy do Ciebie i mnie, drogi Czytelniku.
Skoro dotarłeś do tego momentu, to znaczy, że przeczytałeś wpis i masz pewno jeszcze niedosyt. Jeśli tak naprawdę jest to poniżej podrzucam Ci wpisy do ciekawych miejsc w Estonii, o których już napisałem:
- Viljandi
- Tartu
- Tallinn
Bardzo ciekawy blog. Świetna strona dla osób zainteresowanych Estonią.
OdpowiedzUsuńDziękuję za miłe słowa. Prawda, aktualnie tutaj Estonia zdominowała temat, ale postaram się co jakiś czas urozmaicać wpisy.
UsuńPowodzenia w odkrywaniu planów na życie!
OdpowiedzUsuńDziękuję Kumplu!
Usuńwelcome Kumplu.
Usuń:)
UsuńNie wiem czemu, ale ten wpis jest bardzo pozytywny i motywujący. A ostatnio te strony coraz bardziej mnie interesują, a Tallinn rok temu bardzo mnie zauroczył:)
OdpowiedzUsuńO kurcze, bardzo mnie zaskoczyłaś, dziękuję pięknie za miłe słowa :)
Usuń<3
OdpowiedzUsuńCo to oznacza? ;)
UsuńPOLSKIE zupki chińskie???
OdpowiedzUsuń:D
Trochę nostalgicznie to wszystko brzmi, ale jednak bardzo pozytywnie :)
Knorr to tutaj zdobył cały rynek zupek instant, a nawet sami nie wiedzą skąd pochodzi firma:)
UsuńEstonia jest bardzo nostalgiczna, a ja przy takich okazjach dość sentymentalny;-)
Owocne 100 dni, pozazdrościć tylko można. :) W taki sposób by się chciało odkrywać każde miejsce na ziemi.
OdpowiedzUsuńDzięki wielkie:-) A czy Wy nie planujecie czasem wyruszyć jakoś w te strony? ;)
Usuńlubię posty podsumowania, a i Twój się bardzo przyjemnie czytało :) pamiętam jak bardzo byłam zdziwiona jak widziałam tyle polskich produktów w sklepach w Pribaltice! A estońskie kawiarnie uwielbiam, mają taki uroczy klimat :) w ogóle Estonia taki cudowny kraj, a tak bardzo nieznany!
OdpowiedzUsuńNasza produkcja może być dumna, że tak zdominowała państwa bałtyckie. Sa tego plusy i minusy (Estończycy niewiele produkują niestety dla samych siebie). Dziękuję za miłą opinię! A w Roheline Maja naprawdę świetnie by Ci się pisało wpisy na bloga - atmosfera jak w drewnianym domu na wsi;-)
UsuńWszystkiego dobrego na kolejne 100 dni w Estonii :)
OdpowiedzUsuńCzytelniczka85
Dziękuję pięknie :)
UsuńTeraz to już jestem pewna, że Cię odwiedzę na tej emigracji ❤️
OdpowiedzUsuńOdwiedzisz, o ile Walencja na dłużej Cię nie zatrzyma! :)
UsuńDobrze sobie radzisz. Do Polski nie jest tak daleko, a tęsknota to bardzo subiektywna sprawa. Korzystaj z tego co masz i ciesz się z tego, co Cię spotyka na co dzień. Dobrze wiem, że nie muszę tego pisać, ale czasami warto powtórzyć sobie rzeczy kilka razy. Trzymaj się!
OdpowiedzUsuńDzięki za te słowa. Właśnie, czasami dobrze powtórzyć parę myśli w głowie.
UsuńPS. czemu ja ten komentarz zobaczyłem tak późno?!
Bardzo ciekawy wpis. Zawsze lubię czytać jak wygląda życie z perspektywy emigranta w innym kraju. Od jakiegoś czasu chciałbym zobaczyć republiki nadbałtyckie. Ale dla mnie tam zdecydowanie za zimno, no i jednak jak gdzieś by mógł mieszkać to u Słowian Południowych:) Serbowie, Chorwaci, Czarnogórcy - i klimat fajny i ludzie fajni:)
OdpowiedzUsuńTutaj wcale tak zimno nie jest - przyjedź, a się przekonasz :) a i klimat kolei też poznać możesz
UsuńA czy spotkałeś w Estonii trędowatych? Podobno w Estonii w 2016 roku jeszcze 8 ludzi chorowało na trąd. W okresie międzywojennym, a nawet jeszcze w latach 90-tych XX wieku trąd był plagą tego kraju. Aadu Hint napisał o trądzie powieść pod tytułem "Być sobą", a współczesny estoński reżyser Vahur Laiapea w 2006 roku nakręcił film dokumentalny z angielskimi napisami pod tytułem "Teisel pool pidalitoebe", którego bohaterami są czołowa estońska lekarka leprolożka dr Anna Sarv i mieszkający w leprozorium w Talsi w Kurlandii na Łotwie 80-letni były trędowaty Estończyk Ulo Kirs.
OdpowiedzUsuń