Dobrze widzi się tylko sercem - przydługa opowieść o pracy
Styczniowe Bieszczady będą ubarwiać ten wpis. Miłego! Tutaj: droga do Kalnicy |
Wstęp
Bara, Honza i Carmine zabrali nas do naturalnego lasu na granicy gruzińsko-azerbejdżańskiej, do rezerwatu przyrody, który jednocześnie jest lasem myśliwskim. (Wtedy mieli ponoć w nas nie strzelać, hehe.) Stanęliśmy na wielkiej polanie. Bara zaczęła:
Zatkajcie sobie uszy. Spójrzcie dookoła was, nie ruszając przy tym ciałem, ani nawet głową. Możecie tylko używać waszych oczu i kręćcie gałkami dookoła, jak najbardziej możecie, by dostrzec jak najwięcej. Użyjcie zmysłu wzroku, żeby jak najbardziej poznać otaczającą was przestrzeń.
A teraz ułóżcie dłonie w kształt muszli, palce razem i przystawcie do uszu. Najpierw tak, aby zasłonić dostęp dźwiękom z tyłu - nasłuchujcie to, co leci do was z przodu. A teraz odwróćcie dłonie i nastawka uszy na dźwięki zza pleców. Słuchajcie. Czujecie różnicę?
Teraz zamknijcie oczy, zatkajcie uszy i czujcie zapach. Wdychajcie jak najwięcej, szukajcie różnych aromatów. Co wyczuliście?
A na koniec jeszcze z zamkniętymi oczami, nie ruszając się, spróbujcie dotykiem zbadać waszą przestrzeń. Kto jest obok was, na czym stoicie, dotknijcie podłoża. I jak?
Tak wyczuleni na doświadczenia zmysłów zostaliśmy potem wprowadzeni do lasu, sami, bez mapy, mając się w ogóle z nikim nie kontaktować i unikać wzajemnych spotkań na ścieżkach. Całkowicie sami - nie do końca, bo z dziką naturą. Najpierw na kilkanaście minut, a potem na ponad godzinę. Mieliśmy iść, wiedzeni instynktem, szukając pytań i odpowiedzi w przyrodzie. Jakich pytań? Jakich odpowiedzi? O nasze życie, relacje, a przede wszystkim o naszą pracę, w domyśle pracę trenera i pracownika młodzieżowego.
Wtedy poczułem, że zamiast siedzieć za biurkiem to kocham pracować aktywnie z ludźmi, jakkolwiek szaleńczo to brzmi. W tamtej grupie uczestników, niemal przyjaciół (bo kiedy wespół z kimś rozmawiasz o przyrodzie, siłach natury, smaku potraw, emocjach czy rozmawiacie z drzewami - autentycznie! - to stajecie się przyjaciółmi) wybrzmiało to jak oczywista oczywistość. "No jasne, z ludźmi, z dorosłymi, z dziećmi, młodzieżą to jest najlepsza praca!"
To nie Biesy ;-) To podzwrotnikowy las w Gruzji, gdzie nas "wypuszczono". |
Rozwinięcie
Musiało trochę czasu upłynąć. Trzeba było się wściec na siebie trylion razy. Wynarzekać na cały świat. Wyprowadzić się z Nowego Sącza, wrócić do Krakowa, z którym też trzeba było się przeprosić. Po drodze jeszcze trzeba było znaleźć "lepszą pracę", która okazała się gorsza od poprzedniej. Generalnie musiałem się nauczyć, że sektor organizacji pozarządowych to nie jest już moja bajka.
W tym roku styknie dekada, jak kolaboruję z różnorakimi organizacjami. Rzecz nie w tym, by je tu wymieniać. Tu chodzi o styl pracy i życia jednocześnie. Zwłaszcza, jak próbujesz traktować jako główne źródło dochodu. No i właśnie zaczynając wyliczankę to dochodu w stowarzyszeniach i sektorach nigdy nie jest za wiele, trzeba wiecznie liczyć każdy grosz i nigdy nie wiesz, co będzie od nowego roku, bo granty obetną, bo wniosek kiepsko napiszą, bo nie dadzą dofinansowania. Poza tym nawet jeśli teoretycznie pracujesz na etat (co w rzeczywistości jest zleceniem po wieki wieków, amen) to weekendy i wieczory w pracy staną się Twoją rutyną. Telefony w nocy o północy, niekiedy nuda w dzień i pożar po osiemnastej. I jeszcze jeśli pracujesz w organizacji, której misję czujesz, utożsamiasz się, wierzysz w sensowność pracy to jeszcze przeżyjesz te "techniczne uchybienia". Jednak kiedy pracujesz i sam nie wiesz, po co to robisz to już troszkę kiepsko.
I doszedłem w minionym roku do momentu, w którym powiedziałem "dość". Spierniczam z tego sektora. Wiem, że być może przeczytają to pracownicy trzeciego sektora. Pewno w paru kwestiach mnie zrozumieją, a w innych nie. Nie obraźcie się. Po prostu "en-dżi-osy" zacząłem bardziej nienawidzić niż lubić.
***
Okej. "Piję kawę. Jest cudownie." No, ale rzeczywistość nie jest tak piękna, jak z kawałka Michała Wiśniewskiego "Filiżanka". Za coś trzeba żyć. Rok 2019 to także moje nieskromne próby aplikowania (wiosną) do korporacji.
Przecież z rosyjskim, albo estońskim, to znajdę pracę od ręki. Potrzeba ludzi.
Tak sobie myślałem. Niektóre korpo odpisywały, do wielu moje CV i wypociny trafiały bez odbioru. Nawet miałem dwie rozmowy, ale po obydwu odpadłem z powodu ...języka. Za słabo znam i jeden, i drugi by móc robić powtarzalne rzeczy w jakiś systemach informatycznych, w tym oglądać Youtube. No cóż. Pewno w tej sytuacji niczyja strata. Oni nie chcieli, a mnie chwilowa chętka na korpo-lajfstajl też przeszła.
Bieszczady, styczeń 2020, szlak do Bacówki Jaworzec. |
Odkryłem w sobie naturę człowieka, który lubi dorabiać sobie na boku. Może po prostu ta chęć zwiększenia zasobów portfela (których wiecznie było mało) to we mnie wyrobiła, albo raczej okropne "nudziarstwo". Mieć trzy dychy na karku (na razie bardziej czuję w kolanie lub w krzyżu) i być jak dziecko, które się nudzi rutynowymi rzeczami? Przechlapane będzie miała z takim jego żona. :-)
A więc, o czym to? A! O dorabianiu. Zatem zacząłem okazjonalnie robić prelekcje podróżnicze, o Estonii najczęściej, a to w domach kultury, w uniwersytetach trzeciego wieku, w bibliotekach. Dzięki temu byłem w Zatorze, Poznaniu czy Opolu po raz pierwszy w życiu! (Zator drugi raz, zwracam honor) "Dziadek stówkę, babka stówkę"... a kupił żem se motorówkę, albo po prostu zauważył, że można robić fajne rzeczy i dostać coś za to, a nie, że to tylko wolontarystycznie trzeba zawsze. Taki, ot, przymiot w en-dżi-osowym człowieku panuje od wieków.
Poranek z Bacówki Jaworzec. |
Drugie dorabianie na boczku objawiło się przypadkowo. Na popularnym serwisie dla korepetytorów, tak z głupa, ogłosiłem się, że uczę angielskiego, matematyki, rosyjskiego i... estońskiego. To ostatnie to takie, jak to się mówi: "psu na budę". Ale! Pewnego dnia, siedząc w biurkowej pracy, dostaję wiadomość z tego serwisu. Pani pytała, czy na estoński także tłumaczę. Hmm. No nie, ale w sumie poszedłem za zapachem fortuny (a w rzeczywistości paru nędznych dyszek, które nijak się miały do włożonej energii w pracę). Przetłumaczyłem treść listu, o jaki mnie prosiła. W mojej głowie pojawiła się myśl - a może spróbować? Może jako tłumacz rosyjskiego? A ten estoński to na dostawkę. To był kwiecień 2018. (Przypadek? Wtedy też była Gruzja.) Założyłem konto na popularnym serwisie dla tłumaczy. Ogłosiłem się i zaczęły się pojawiać zapytania ofertowe. Jedno, drugie, trzecie, potem musiałem wynaleźć sposób na robienie tego bardziej sformalizowanie, bo kontrahenci tego wymagali. Założyłem konto na popularnej platformie dla freelancerów, dołączyłem do branżowych grup na Facebooku i zaczęło się. Zlecenia momentami się sypały, jak z rękawa.
Pora coś wyjaśnić na marginesie. Ja mistrzem języka estońskiego nie jestem i prędko nie będę. Napiszę coś, przeczytam, posłucham, ale nie będę opowiadać w tym języku o węglowodorach, bo i takie zapytania o tłumaczenia miałem, ale odmawiałem. Polaków znających ten język jest garstka (pomijam Polaków mieszkających w Estonii, choć tam też jojczą, że trudny, oj, oj). Z tej garstki jeszcze mniej trudni się tłumaczeniami. Estońskiego nie da się studiować w Polsce - są lektoraty na uczelniach, ale przynajmniej ten w Krakowie ma fatalną reputację. Więc tylko osoby z mieszanych małżeństw lub które mieszkały w Estonii mają szansę znać ten język. Mam i ja. Po powrocie z EVS-a dalej nieśmiało uczyłem się dla siebie. Pojedyncze zlecenia utwierdzały mnie w motywacji, że warto, a kolega (niegdyś blogowy) Szymon rzekł, bym "szedł w estoński, bo to takie niszowe". Miał rację. Jesienią przeczytałem swoją pierwszą książkę po estońsku. Te cytaty z "Małego Księcia" po estońsku brzmią jeszcze bardziej magicznie:
"Ja nüüd minu saladus. See on hästi lihtne: üksnes südamega näeb selgelt. Kõige tähtsam jääb silmale nähtamatuks."
"I teraz mój sekret. To jest bardzo proste: dobrze widzi się tylko sercem. Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu."
Rzeka Wetlina. |
Zakończenie
Dzięki lisowi z "Małego Księcia" popatrzyłem swoim sercem. Odszedłem z ostatniego miejsca pracy, zapisałem się po latach stękania na kurs pilota wycieczek, a od nowego roku zacząłem własną działalność gospodarczą o najpiękniejszej nazwie "Jakub Zygmunt Sądecki Włóczykij".
Spróbuję swoich sił na własny rachunek przede wszystkim jako pilot wycieczek i tłumacz, robiąc to, co lubię, co umiem, czego sens rozumiem i podzielam. Zresztą, jak mi internety doniosły, to taka para zawodów jest dość często spotykana i pomyślnie się uzupełnia - co również uważam za sensowne. Myślę ponadto, że sporo przejeździłem nie tyle Polski i Europy, co przejeździłem z grupami - zwłaszcza dzieci i młodzieży pracując na obozach letnich i zimowych dla paru organizacji pozarządowych. (Koło się zamyka, nie?) Szukam zleceń, dopinam kalendarz na sezon wiosenno-letni, próbuję udowadniać w pojedynczych mailach i rozmowach, że chociaż oficjalnie jeszcze nie jechałem z żadną grupą jako pilot wycieczek, to warto mi zaufać i nudno nie będzie, a na pewno zabawnie i przaśnie.
Ale nie samymi pilotażami człowiek żyje. Nie rezygnuję z tłumaczeń, ale idę o krok dalej. Zaryzykuję angażować się w większe projekty (jeśli pojawią się na drodze), będę nadal doskonalić język.
No i prelekcje, wykłady, warsztaty geologiczne (a i takie jeszcze robiłem w swoim życiu całkiem niedawno!) będą uzupełniać mój kalendarz. Obym nie zwariował do reszty. A jeśli tak się stanie to proszę, by ktoś mną wstrząsnął, wrzasnął i ustawił do porządku.
Firma, firmą, ale trzeba mieć życie po pracy. Niech ten nowy rok przyniesie to, co ma przynieść. W planach nie ma wielu podróży, ba, samolotem też nieprędko gdzieś polecę. Jest ciche marzenie o odświeżeniu Gór Leluchowskich, które są "moimi bieszczadami i niskim na Sądecczyźnie". Jest także całkiem głośny plan wyjazdu na letnią szkołę języka estońskiego na Uniwersytecie w Tartu, w Estonii. Po tym miałbym udać się na mini-szlajanie się po kanapach i wersalkach u estońskich znajomych, a potem... do Rosji, do stolicy zachodów słońca mam zaproszenie i czuję, że ten rok jest właściwym, by z niego skorzystać. "Stolica zachodów słońca"? Sami sprawdźcie.
Tylko czy mi na to wszystko starczy groszy? Czy biznes wypali? Czy prędzej stracę zdrowie, czy kasę? Tego jeden Bóg raczy wiedzieć i na razie nic mi nie mówi. A ja patrzę dalej sercem, jak lis z "Małego Księcia" i wierzę, że cokolwiek będzie to będzie dobrze.
Zapraszam do pracowania ze mną! Będzie radośnie, jak na zdjęciu - jeśli tak chcecie :-) |
PS. dla zmartwionych losem tych, którzy zaczęli zarabiać na podróżach, przemieniać swoje blogi i inne ceregiele. Ta strona pozostanie niezmienna - jedynie dodam wkrótce (jak znajdę czas, bo termin oddania tłumaczenia goni!) nową podstronę o współpracy i mojej ofercie. A pisanie na blogu nadal będzie takie, jak było. Tak więc nowy rok, ale jeszcze starszy ja. :-)
Kuba - powodzenia i trzymam kciuki. Dawaj znać jakbyś potrzebował jakiejś pomocy.
OdpowiedzUsuńDzięki Jurek!
UsuńBędziemy w kontakcie! :)
Niech moc będzie z Tobą! :)
OdpowiedzUsuńPowodzenia!
Dzięki wielkie!
UsuńSuerte!
OdpowiedzUsuńGracias!
Usuńoj, leluchowskie są cudne!. Chodźżesz tam ze mną! Pogadamy o utopionych księżniczkach w czarnej młace i sprawdzimy, czy "czereśnie dziko krwawią!"
OdpowiedzUsuńSądecki włóczykij- brawoTy!
Oh, z Tobą to dopiero będzie łażenie! To jesteśmy umówieni :-))
UsuńBrawo Ty! Gdy pracując, robimy to, co lubimy, lepiej, radośniej i piękniej się żyje
OdpowiedzUsuńczytelniczka85
Kuba, Ty.. Ty Włóczykiju!!!
OdpowiedzUsuńSłowem nie pisnąłeś na Sylwestra, że AŻ TAKI przewrót planujesz!
Trzymam za Ciebie kciuki. A poza tym rozumiem w pełni, dlaczego mogłeś mieć dosyć. Nie wszystko złoto, co się świeci. Nie zawsze ciekawe z wierzchu jest interesujące od podszewki.
Liczę, że gdzieś między pilotażem a Estonią znajdziesz czas... Wszak wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, ale jednak niektóre - do Laskowej :)
Ano siedziałem cicho, jak mysz w kącie.
UsuńŻadne wielkie rzeczy. Trzeba teraz dopraszać o spłacenie faktur od kontrahentów i nieustannie szukać zleceń, i nie wybrzydzać - przynajmniej na początku.
Kalendarz robi się coraz bardziej zapchany, ale w Wyspowy muszę pojechać, bo oszaleję od komputera :)