Mała Fatra, ale duża przygoda. Jak można wyjść na Mały Rozsutec zimą?

Mały Rozsutec jak na dłoni

Była połowa lutego. Wydawało się, że zima jeszcze potrzyma, albo że przynajmniej w górach będzie dużo śniegu. Plan na tamten dzień nie był zbyt wygórowany: pójść na niedługą wycieczkę w Małą Fatrę w okolicach przysiółka Mala Petrova we wsi Zázrivá. Wybór wskazywał na jedną, konkretną górę w tamtym terenie - Mały Rozsutec (1344 m n.p.m.). Czy coś mogło pójść nie tak? Mogło, ale na szczęście nie poszło ;)

Mała Fatra, jak pewno większość słowakofilów wie, to spory masyw górski u naszych południowych sąsiadów. Co ciekawe, po Tatrach Wysokich, Niżnych i Beskidzie Żywieckim jest czwartym najwyższym masywem w Karpatach Zachodnich. Najwyższy szczyt Małej Fatry to Wielki Krywań (1709 m n.p.m.). Pod względem geologicznym góry są podobne do Tatr Zachodnich - trzon stanowią skały magmowe, a "czapkę" budują skały osadowe takie jak wapienie i dolomity. Mała Fatra w przeciwieństwie do Wielkiej Fatry, której kawałeczek widziałem w 2021 roku, obfituje w wiele stromych i skalnych szczytów. Dwoma dość wybitnymi wierchami pod tym względem są Wielki i Mały Rozsutec.

Miejsce startowe i końcowe wycieczki, jakim była Mała Petrova, determinowało drogę na Mały Rozsutec. Nie było innej możliwej alternatywy, którą wskazywałyby szlaki na mapach. Wraz z M. wybraliśmy się zatem czerwonym szlakiem przez Prislop nad Bielou i bezimienną grań na wschód od Małego Rozsutca. Okazało się w praktyce, że jest to droga kompletnie nieznana masowej turystyce, ponieważ przez całą drogę aż do przełęczy Zakres tuż pod samym szczytem spotkaliśmy ledwie cztery osoby.

Oczywiście, że była to droga nieznana, ponieważ większość górskich włóczykijów wybiera się na Rozsutce od strony wsi Terchova i pokonuje dolinę o nazwie Diery, gdzie znajdują się przepiękne wodospady drążące ultra ciasne skalne kaniony. Prawdopodobnie ta sama większość włóczykijów wie, że oba Rozsutce są wybitnie skalistymi formami terenu, a szlaki na nie są dość eksponowane. Ponadto szlak na Mały Rozsutec przez niektórych blogerów podróżniczych był opisywany jako cięższy technicznie w porównaniu do sąsiedniego Wielkiego Rozsutca.

Prawdopodobnie z innym nastawieniem wychodzilibyśmy na górę, gdybyśmy sprawdzili te fakty i dokonali głębszego researchu w temacie. Tymczasem zobaczyłem szlak na mapie, policzyłem kilometry, obczaiłem zdjęcie ładnej skałki w terenie i stwierdziłem, że "przecież coś wielkości Turbacza nie może być trudne". Haha. A jednak. Z drugiej strony okoliczności pogodowe wyjątkowo stały po naszej stronie - znikoma ilość śniegu w lutym, pełne słońce i przyjemna temperatura w okolicach zera pomagały w pokonywaniu wyzwań na szlaku.

Prislop nad Bielou - widzimy górę, na którą ostro pod górę będzie trzeba zaraz iść

Jak wygląda szlak na Mały Rozsutec od strony przysiółka Mala Petrova?

Wyprawę rozpoczęliśmy w godzinach porannych. Pierwszy kilometr wiódł przez urokliwą dolinkę Žiakovego Potoku wprost na Prislop nad Bielou (820 m n.p.m.). Jest to rozległa przełęcz z polaną i niewielką skałką, na którą można się wdrapać. Wychodnia przypomina znacznie pomniejszoną wersję Samotnej Skały z Władcy Pierścieni. Tutaj chwilę odpoczęliśmy i złapaliśmy oddech przez pierwszym porządnym wysiłkiem.

Jak wspominałem - mała wersja Samotnej Góry z Władcy Pierścieni ;)

Kolejny kilometr trasy (która w jedną stronę liczyła tylko cztery kilometry, ale niech was to nie zwiedzie) prowadził ostrym podejściem przez las. Na wysokości 900-1000 metrów już nie było śniegu, ale za to sporo błota i starych liści, w związku z czym było dość ślisko na trasie. Podejście okazało się być rekordowo strome. Na 700 metrów dystansu w poziomie wyszliśmy 300 metrów do góry! Poza tym szlak był nieprzetarty i często trzeba było szukać jego głównej odnogi.

Pewno nie widać, ale tutaj jest niemal pionowo pod górę
Pierwsze widoczki ze skalnych balkonów po drodze były obiecujące

Jak możecie sobie wyobrażać, w takich warunkach droga wlokła się niemiłosiernie. Dwa kilometry przeszliśmy bodaj w półtorej godziny, a zmęczenie dawało się we znaki. Na szczęście z pomocą zaczęły przychodzić licznie platformy widokowe w formie wystających skalnych balkonów, które były przyjemnymi przerywnikami na podziwianie okolicznych gór. Nawet nie spodziewaliśmy się, że wnet ukaże się naszym oczom ogromnej postury Wielki Rozsutec.

Aż wreszcie ukazał się on - Wielki Rozsutec i Stoh w tle

Mniej więcej od wysokości około 1200 metrów zaczęła występować po zacienionej stronie stoku warstwa mokrego śniegu. Był to moment, gdy trzeba było założyć raczki na buty, które pomagały w nieślizganiu się na ledwo wydeptanym szlaku. Momentami warstwa sięgała do łydek, więc do listy wyzwań dochodziło zapadanie się w śniegu. Tempo marszu nie było najwyższe, ale był to najwyższy czas, by stwierdzić wraz z towarzyszem, że na Wielki Rozsutec tamtego dnia na pewno nie damy rady (bo i takie zakusy były). Po powrocie mieliśmy przyznać, że to była jedna z najmądrzejszych decyzji.

Oj, jak nikt wtedy się nie spodziewał, co się stanie potem... ;)

Zaraz przed dotarciem na przełęcz Zakres ujrzeliśmy po raz pierwszy Mały Rozsutec. Okazałej wielkości skalna wychodnia od strony południowej robiła wrażenie. Wtedy jeszcze nie miałem pojęcia, że dokładnie po niej będą wieść łańcuchy, którymi dostanę się na szczyt.

Łańcuchy na Mały Rozsutec

Finalne podejście na szczyt góry od strony przełęczy Zakres jest bardzo krótkie, ale za to wyjątkowo intensywne. Początkowe metry mijaliśmy lasem, aby dostać się zaraz pod główną skałę. Fragment szlaku pomiędzy krzewami kosodrzewiny i po skalnych stopniach był niczym w porównaniu z kilkudziesięciometrową pochylnią, po której przyszło potem się wspinać.

Moje doświadczenie z łańcuchami i drabinkami na szlakach nie jest jakieś szczególnie duże. Perć Akademików pod Babią Górą, Świnica, słowackie Rohacze w Tatrach Zachodnich, niebieski szlak z Małołączniaka czy Giewont. Szczególnie pamiętam Rohacze i Świnice, ponieważ to tam podczas najtrudniejszych momentów sączyły się z moich ust niecenzuralne słowa. Każdy jest tylko człowiekiem i czasami trzeba sobie pomóc właśnie w taki sposób. Mały Rozsutec dołącza jako trzeci do tego "wybitnego" grona ;)

Ujęcie pierwszych łańcuchów na tym "łatwiejszym" kawałku

Łańcuchy i drabinki na tę górę generalnie miały jeden problem. Było ich za mało lub nie wszystkie były dobrze przymocowane do skały. Kolejka wspinających na tym kawałku była spora, ponieważ każdego przytrzymywał na dłuższą chwilę fragment prawie pionowej ściany, gdzie dosłownie jakby brakowało jednej drabinki. Wobec tego trzeba było robić albo ultra duży krok do góry, albo płożyć się brzuchem po skale (zgadnijcie, co robiłem ja;)). Ponadto łańcuch w górnej części odpadł z jednego mocowania i był bardzo luźny (stan na luty 2024), więc nie dawał on pełnego poczucia bezpieczeństwa. Co ważne, ściana skalna była sucha, wolna od śniegu i lodu, a metalowe elementy nie ślizgały się w rękach. Prawdopodobnie przy prawdziwie zimowych, śnieżnych warunkach wyjście nie byłoby możliwe. 

A zatem, stękając, szarpiąc się, dźwigając plecak z kijkami trekingowymi (które wtedy były potrzebne jak piasek na Saharze), wylazłem na tę cholerną górę. Widoki ze szczytu były na każdą stronę i były warte wszelkich przekleństw. Bez problemu tamtego dnia można było dostrzec połowę Małej Fatry, a w oddali na wschodzie majaczące Tatry, Niżne Tatry i Góry Choczańskie. Wychodnia na szczycie Małego Rozsutca jest jednak dość kameralna i nie pomieści dziesiątek turystów.

W tle majaczą Tatry. Widzicie, nie?
A tutaj w dole majaczy wieś Terchova - główny punkt wypadowy na Rozsutce, ale nie dla nas :)

Droga w dół po łańcuchach była jeszcze trudniejsza. Być może brakowało mi techniki i przez to zwyczajnie zawisnąłem na luźnym łańcuchu, spuszczając się na krytycznym fragmencie w dół. Im bliżej było bezpiecznego gruntu, tym emocje co bardziej się uspokajały. Droga powrotna wiodła dokładnie tym samym szlakiem, co po takiej mocy wrażeń było swoistą ulgą - wiadomo, co czeka po drodze, gdzie uważać, co omijać itd. 

Cała trasa łącznie miała osiem kilometrów długości (wierząc czeskim mapom). Pokonaliśmy ją w około sześć godzin, wliczając liczne przerwy na łapanie oddechu, egzaltowane krzyki na widok Wielkiego Rozsutca czy żywieniowy popas. Zdecydowanie była to jedna z większych przygód w górach, ale to za sprawą kompletnej niewiedzy na temat warunków panujących na szlaku. Mam nadzieję, że dzięki temu wpisowi nie powtórzycie tych samych błędów. ;-) Jak się okazuje, mimo upływu lat fama o nie najlepiej oznaczonych i wydeptanych szlakach w słowackich górach wciąż nosi znamię prawdziwości.

Nie patrząc jednak na te drobne uchybienia, Mała Fatra zapisze się pozytywnie w pamięci. Oczywiście to był tylko naparstek z tego, co oferuje ten niemały masyw górski. Niewykluczone, że kiedyś jeszcze tam się pojawię. Może za rok, może za kilka(naście) lat, bo i tak też się zdarzało w innych przypadkach. W zeszłym roku minęło zresztą 20 lat, odkąd pierwszy raz jako dziecko zostałem wyciągnięty w góry i jak widać, wciąż mi się nie znudziło. ;)


Komentarze